Strona:F. A. Ossendowski - Lenin.djvu/191

Ta strona została uwierzytelniona.
157
LENIN


Ich porykom wtórowały góry łoskotem toczących się głazów, trzaskiem druzgotanych świerków i echem potężnem.
Rozszalało ono, rozpętało się. Niby strachem porwana kozica, przesadzało doliny i biegło wierchami w popłochu. Staczało się na dno dolin głębokich, mknęło naoślep, uderzało w zwisające krawędzie skał, w biegu wstrzymywało potoki spienione i ginęło hen! gdzieś pod ścianą czarnych smreków, na pastwiskach opustoszałych.
Znowu westchnęła chmura i dyszeć jęła raz po raz, z bólu wielkiego, w rozpaczy męki.
W poszumie, świście, wyciu, zawodzeniach podmuchu potwornego utonęły wszystkie głosy. Błyskawice spadały chyżym biegiem wężowym bez dźwięku, oniemiało echo płochliwe.
Tylko ciężko dyszała pierś, rozrywana jękiem wyjącym.
Pokotem położył ten dech przepotężny czarną połać lasu, popchnął ku przepaści lawinę piaszczystą, zrzucił nadół od prawieków leżące zwały skał, mchem i kosodrzewiną obrosłych, a nie ulżył brzemiennemu łonu.
Wyplusnęło ono z głębin nieznanych strugi wody; rozpłynęło się we łzach, wypełniło ponad brzegi koryta potoków, zmyło i poniosło wśród wirów i piany zerwane darniska, krzaki, szmaty łąk, szczątki zagród i bezwładne w przerażeniu dzikiem stadko owiec.
Włzawem łkaniu rozedrgała się, rozprysła, roztopiła chmura brzemienna i z ostatniemi strugami deszczu spadła na ziemię struchlałą.
Na zachodzie cienką kreską znaczyła się niezagasła zorza wieczorna. Na zrzucającem ciemne spowicia niebie zapalały się gwiazdy...
Dwuch ludzi, ukrytych pod zwisającą skałą, wyszło na ścieżkę i wzrokiem ogarniało dalekie, tonące w miękkim mroku doliny i góry.
— Zrozumiałem wszystko! — zawołał jeden.
Podniósł ku niebu potężną twarz natchnioną i całą piersią wciągnął wonny powiew halny.
— Zrozumiałem wszystko! Zamierzasz w proch i nicość obrócić nieprawość pokoleń, na ruinach i zgliszczach zbudować świątynię wolnej ludzkości. Widzę, jak na jawie, oj-