Włodzimierz Lenin, samotny i ostrożny, odbywał dalekie wycieczki po Piotrogrodzie. Spostrzegał każdy szczegół, łowił i utrwalał w pamięci urwane słowa, wyczuwał utajone myśli. Był wszędzie. Wystawał godzinami w długich kolejkach przy sklepach spożywczych i chytrze, chociaż na pozór obojętnie, podsycał oburzenie, panujące w tłumie. W określonych godzinach wyczekiwał wyjścia ze szpitali ludzi, odwiedzających rannych i chorych żołnierzy, przywożonych z frontu, gdzie armję spotykała klęska po klęsce. Razem z chłopami rozpaczał nad zagonami, opuszczonemi przez młodych, kipiących życiem wieśniaków, i z braku rąk leżącemi odłogiem; przepowiadał nieurodzaj i głód; obliczał straty wojsk na trzy miljony ludzi, ginących w obronie bogaczy i szlachty; robotnikom i robotnicom, odwiedzającym synów lub przyjaciół, szeptał tajemniczo o sprawiedliwych i mądrych hasłach bolszewików; zbiedzonym, zrozpaczonym kobietom z warstw inteligencji rzucał przerażające słowa o tem, że Niemcy wynaleźli nowe armaty i trujące pociski, które będą zmiatały naraz całe pułki; napomykał o generałach, podkupionych przez przeciwników.
— Nie wolno nam — Rosjanom, nieprzygotowanym do wojny, znosić dłużej znęcania się nad sobą! Musimy zniewolić rząd do zaniechania wojny. Inaczej — zachłyśniemy się we własnej krwi!
— Cóż robić? Cóż robić? — zapytała go pewnego razu sędziwa staruszka, załamując ręce w rozpaczy.
Lenin pochylił się do niej i szepnął:
— Niech powstanie naraz cały naród, niech zagarnie władzę w swoje ręce i krzyknie: „Skrzywdzeni, mordowani, przyłączcie się do nas! Budujmy nowe życie, piękne i sprawiedliwe!“
— A jeżeli inni nie zechcą? — spytała.