Mały Włodzimierz Uljanow siedział cicho i z pod namarszczonych brwi bacznie śledził każdy ruch matki.
Marja Aleksandrówna, trochę przybladła i smutna, pomagała służącej Ninie nakrywać do stołu.
Była sobota, — dzień, w którym do Uljanowych przychodzili znajomi ojca. Marja Aleksandrówna nie lubiła tych zebrań; starszy brat, posłyszawszy o nich, uciekał z domu, mrucząc:
— Do djabła, do djabła z tymi jaskiniowcami!
Siostry, sprzątające w saloniku, śmiały się pocichu, a Wołodzia z niecierpliwością oczekiwał gości.
Nareszcie w saloniku zjawił się ojciec.
Siwy, barczysty, o ciemnych skośnych oczach, takich samych, jakie miał młodszy syn, z dumą nosił granatowy surdut ze złotemi guzikami i krzyżem św. Stanisława na biało-czerwonej wstążeczce, co nadawało mu wyraz uroczystości i powagi.
Siadł w fotelu, przysunął mały stolik i ustawił szachy, przygotowując się do partyjki z doktorem Titowym.
Doktór zawsze wprawiał w podziw małego Włodzimierza.
Chłopak chciałby go widzieć pływającego. Nie wątpił, że doktór mógłby stać na największej głębinie, jak korek jego wędki na rzece. Taki był gruby, okrągły ten doktór Titow.
Ojciec nie odzywał się do Marji Aleksandrówny, bo wiedział, że nie lubi jego gości; nie chciał psuć sobie zabawy sprzeczką z żoną.
Jednak pani Uljanowa sama wszczęła rozmowę.
— Mój kochany — rzekła, — już dałbyś raz spokój sobie i mnie z tymi gośćmi! Co ci przyjdzie z tego, że zjawi się stary opój, proboszcz, ojciec Makary, w zielonej kamlotowej sutannie, doktór Titow i inspektor szkół ludowych — Piotr