W Smolnym Instytucie, siedzibie Rady komisarzy ludowych, przed samemi świętami Bożego Narodzenia zauważyć się dawał jakiś niepokój.
W korytarzach nie tłoczyły się gromady ludzi, przychodzących tu w sprawach ważnych i bez żadnego celu, albo z zamiarem przyjrzenia się bliżej temu, co się działo, spotkania się oko w oko z komisarzami, którzy się znęcali nad olbrzymim organizmem Rosji.
Korytarze były prawie puste. Tkwiły tylko tu i ówdzie patrole Finnów i Łotyszów, a z poza szczelnie zamkniętych drzwi biur i sal dochodziły głosy ukrytych żołnierzy i ciężki łoskot karabinów.
Koło południa do sali narad otoczona uzbrojonymi robotnikami przeszła grupa ludzi, dotąd tu nie widzianych. Szli w milczeniu, niepewnym wzrokiem oglądając się na wszystkie strony.
Wprowadzono ich do sali.
Przy stole i na estradzie zgromadzili się komisarze i kilkunastu członków wykonawczego i wojenno-rewolucyjnego komitetu.
— Wysłańcy Rady robotniczych, żołnierskich i włościańskich delegatów! — oznajmił robotnik z czerwoną opaską na ramieniu i karabinem w ręku.
— Słuchamy was, towarzysze! — rzekł Lenin, przeszywając wzrokiem przybyłych.
Na czoło deputacji wystąpił chudy, niemłody człowiek i mówić zaczął drżącym głosem:
— Jesteśmy przedstawicielami socjal-demokratów i rewolucjonistów; przybywamy z ramienia Rady, która dziedzicznie piastuje władzę rządu.
Lenin uśmiechnął się wesoło i odpowiedział:
— Towarzysze znajdują się w tej chwili w siedzibie jedy-