żył: ani francuscy przywódcy komuny, ani Blanqui i Bakunin, ani Marks i Liebknecht... Oni — marzyli... Ja — zrobiłem. Ja? Po wsiach wierzą, że jestem Antychrystem... Antychrystem...
Umilknął i zwarł szczęki rozpaczliwym ruchem.
Podnosząc oczy, mówić zaczął prawie głośno:
— Nie wierzę, żebyś istniał i rządził światem, Ty — Bóg! Jeśli przebywasz w tajemniczej krainie, daj znak, objaw swoją wolę, chociażby gniew swój! Oto ja — Antychryst bluźnię przeciwko Tobie; przekleństwa i ohydne szyderstwa ciskam w oblicze Twoje! Pokaraj mnie, lub daj dowód, że istniejesz! Daj! Zaklinam Ciebie!
Długo czekał, nadsłuchiwał, pałającemi oczami wodząc po suficie i ścianach.
— Nakreśl na murze ogniste: „Mane, Tekel, Fares“! Błagam! Zaklinam!
Cisza niezmącona panowała w pokoju.
Lenin słyszał tylko tętnienie krwi w skroniach i swój syczący oddech.
— Milczysz? — rzekł, zaciskając pięść. — Nie jestem więc Antychrystem, ale, może, i Ty nie istniejesz? Jesteś prastarą, zgrzybiałą legendą, ruinami dawnej świątyni, w której straszy?... A gdybym był zwykłym śmiertelnikiem i zawołał na cały świat: „Pogardzam Tobą, bo...“
Wbiegli lekarze.
Lenin bełkotał słowa, roztargane na strzępy, pogmatwane; pianę miał na wargach; leżał zwieszony z łóżka, bezwładny, zimny.
Znowu mijały tygodnie walki ze śmiercią.
W krótkich chwilach przytomności Lenin z przerażeniem patrzył w prawy kąt pokoju, gdzie pozostały mosiężne haki od wiszących tu niegdyś obrazów świętych i szeroka smuga, zakopcona dymem lampki olejnej.
Coś szeptał. Lekarze starali się zrozumieć dźwięki, uporczywie powtarzane przez chorego, lecz były to słowa, nie mające żadnego znaczenia i takie dziwne w ustach Włodzimierza Lenina.
Drżąc i ukradkiem, bojaźliwie patrząc w kąt, powtarzał:
— Zjawa... zjawa... zjawa...
Strona:F. A. Ossendowski - Lenin.djvu/448
Ta strona została uwierzytelniona.
394
F. ANTONI OSSENDOWSKI