Strona:F. A. Ossendowski - Lenin.djvu/456

Ta strona została uwierzytelniona.
402
F. ANTONI OSSENDOWSKI


— Pewno jakiś sekciarz — pomyślał dyktator.
Chłopi zanosili zwykłe skargi. Ucisk, grabież, bezprawie, komisarze... słowa te powtarzali bez końca, ciągle powracając do nich.
Mały człeczyna, słuchając utyskiwań wieśniaków, uśmiechał się chytrze i szeptał:
— Próżność wszystko!... Dobrze jest i sprawiedliwie się dzieje. Ułoży się wszystko, sąsiedzi! Nie smućcie, nie siejcie troski w sercu Włodzimierza Iljicza... Niech rychło do zdrowia powraca!... Przed nim jeszcze wielka praca... nie skończona... wielka, oj, wielka!
Gdy delegacja żegnała Lenina i opuszczała jego pokój, siwy człeczyna podszedł do dyktatora i szepnął, ostro patrząc na niego:
— Pozwól mi, Włodzimierzu Iljiczu, pozostać i na osobności powiedzieć ci to, z czem tu przyszedłem.
— Zostańcie, towarzyszu! — zgodził się natychmiast Lenin, dla chłopów wyrozumiały, nigdy niezapominający o „potworze, posiadającym miljon głów“, których ściąć nie mogłyby wszystkie „czeki“ państwa proletarjatu.
Pozostali sam na sam.
Chytry uśmiech nagle zniknął z twarzy gościa. Wyprostował się i uroczystym głosem rzekł:
— Dawno nie widzieliśmy się, Włodzimierzu Iljiczu!
Lenin spojrzał na niego pytająco.
— Dawno! — ciągnął człeczyna. — Raz tylko spotkaliśmy się... w Kokuszkino nad Wołgą... Herbatę u was piłem... Rodzice twoi zaprosili... Uczciwi ludzie byli, dobrzy...
— Ach! — zawołał Lenin i klasnął w dłonie. — Już wiem! Mały, chudy popik, przybyły na pogrzeb dziewczyny wiejskiej...
— Tak, tak! Ojciec Wissarjon Czerniawin... — kiwnął głową gość. — Brata waszego znałem... świeć, Boże, nad jego duszą...
— Co robicie teraz? — spytał Lenin, marszcząc brwi.
Czerniawin uśmiechnął się:
— Na stare lata zmuszony byłem do roli się zabrać, bo popów nie macie w czci.