Strona:F. A. Ossendowski - Lenin.djvu/500

Ta strona została uwierzytelniona.
446
F. ANTONI OSSENDOWSKI


budynkami i urządzeniami miejskiemi. Coprawda nie mam z tem wiele roboty! Piszę codziennie po dwa lub trzy protokóły, że ten lub inny dom czyha na to, aby się zawalić, że kanalizacja nie działa, bo ją zatkały nieboszczyki... Ludziska w zimie ukrywali się w tych kanałach i umierali sobie w samotności.
Koledzy gwarzyli tak długo, aż Burow wstał i rzekł:
— Muszę iść. Jestem dziś wyznaczony do zrewidowania różnych podejrzanych miejsc. Władze obawiają się, czy nie runą dachy na głowy gości tak bardzo pożytecznych instytucyj. Może chcecie, to pójdziemy razem? Warte obejrzenia!...
Grzegorz odmówił, lecz Piotr zgodził się natychmiast.
Wyszli na miasto i wstąpili do biura milicji.
Burow skinął na trzech drabów, grających w karty na ławce.
— Moi podkomendni! — szepnął, mrużąc oko. — Powiadam ci, kolego, chłopy naschwał! Przetarło, ugniotło ich życie, jak piekarz ciasto. Zdaje się, że przed wojną pędzili żywot w katordze. Zbrodniarze, no, a teraz — agenci bezpieczeństwa publicznego!
Draby tymczasem ubierali się, zaciągając rzemienie z wiszącemi na nich rewolwerami, i przyczepiali szable.
W pobliżu mostu Kuźnieckiego Burow zatrzymał się przed ciemnym domem dwupiętrowym i zapukał do drzwi.
Długo nikt nie odpowiadał. Po trzecim dzwonku rozległ się tupot bosych nóg na schodach. Drzwi, spuszczone na łańcuch, uchyliły się i wylękła twarz zajrzała w szparę.
— Otwieraj, bo strzelę! — mruknął jeden z milicjantów, przyciskając nogą drzwi.
Weszli po schodach na drugie piętro i zadzwonili znowu.
Ktoś przekręcił mosiężne oczko we drzwiach i rozległ się głos:
— Ach, towarzysz Burow!
Weszli do sieni, a stamtąd do dużej sali, rzęsiście oświetlonej lampkami acetylenowemi.
Okna były szczelnie zasłonięte grubemi draperjami, na podłodze leżał wspaniały, puszysty kobierzec, tłumiący kroki.
Około stu gości było na sali.