Strona:F. A. Ossendowski - Lenin.djvu/515

Ta strona została uwierzytelniona.
459
LENIN


Zeszedł ze stopni ołtarza, trzymając krzyż żelazny w ręku, i ruszył przez tłum; za nim szedł pop z diakonem i rzesze wiernych.
Mrowie ludzkie, śpiewając hymn Zmartwychwstania, wyległo na krużganek i na plac.
Tłum szedł zwartą ciżbą. Tuż obok biskupa kroczyli Piotr i Grzegorz Bołdyrewy, skupieni, przejęci, na nic niepomni.
O niczem nie myśleli. Ktoś inny, niezmiernie potężniejszy, zgarnął w jedną dłoń całą wolę ich, wszystkie odruchy uczuć. Rozsądek przemawiał słabym głosem. Niebezpieczeństwo... śmierć! Jednak nie słuchali napomnień... Brzmiały dla nich, jak odgłosy uliczne, zalatujące do świątyni. Słabe, nędzne, obce, natrętne. Musieli iść i — szli. Musieli!... Stali się w tej chwili drobnemi atomami, wirującemi pod tchnieniem orkanu, wyrywającego się z przepaścistej otchłani wszechświata. Nie mogli, nie śmieli wyrwać się poza granice wiru, musieli wraz z nim do końca przebyć drogę nieznaną, wykonać tajemnicze dzieło.
Wszystkie myśli i uczucia utonęły w świadomości niezbędnego, wspólnego ruchu, bezimiennego bohaterstwa, nie żądającej nagrody ofiary.
Od wylotu ulicy kroczyły dwa oddziały wojska.
Rozwinęły się szeregi i stanęły.
Rozległy się słowa komendy. Szczęknęły karabiny, przerzucane na rękę.
— Rozchodzić się, bo będziemy strzelali! — sepleniąc, krzyknął oficer-Łotysz, dowodzący oddziałem czerwonej gwardji.
Zbity w jedno ciało tłum rozmodlony nie drgnął, nie zawahał się, nie zatrzymał ani na chwilę. Zwartym, niewzruszonym murem sunął wprost na Łotyszów.
— Raz!... dwa!... — krzyknął oficer przeraźliwie.
Zgrzytnęły zamki karabinów. Już się pochyliły głowy do kolb, już oficer podniósł szablę do sygnału, gdy z szeregów drugiego oddziału wyrwał się krzyk rozpaczliwy:
— Towarzysze, brońmy naszych braci przed Łotyszami! My tu na swojej ziemi, nie te przybłędy!
Znowu szczęknęły karabiny, zgrzytnęły zamki i błysnęły lufy, wymierzone w czerwonych gwardzistów.