Uljanow nigdy nie odznaczał się szczerością i zbytnią wesołością, ale po powrocie ze wsi nawet koledzy spostrzegli zmianę w jego twarzy, głosie i postawie.
Unikał rówieśników i nigdy nie prowadził z nimi rozmów. Tak, przynajmniej, im się wydawało. W istocie było inaczej.
Wołodzia, wróciwszy w wakacyj, przyglądał się kolegom bacznie. Badał ich tak, jakgdyby widział chłopaków po raz pierwszy.
Zrobił przegląd całej gromadki kolegów i przelotnie zadał im kilka niespodziewanych pytań.
O, teraz poznał dobrze tych chłopców!
Ten — syn dowódcy pułku, mówił tylko o znaczeniu swego ojca, o jego karjerze, o orderach, surowości, z jaką pokarał niesfornych żołnierzy, oddając ich pod sąd wojenny, na pewną śmierć.
Drugi — syn kupca, chełpił się bogactwem rodziców; rozpowiadał o zarobkach firmy podczas dorocznego jarmarku w Niżnim-Nowgorodzie, o sprytnej aferze, dzięki której dostarczano do wojska partję zgniłego sukna na płaszcze żołnierskie.
Inny — syn dyrektora więzienia, śmiejąc się brutalnie, rozwodził się szczegółowo nad sposobami dręczenia aresztantów. Mówił, jak ich karmią czosnkiem i śledziami, jak pozbawiają ich wody, jak ciągle budzą po nocach i tak wymęczonych, cierpiących ludzi znienacka poddają badaniu sędziów śledczych; opisywał ponure sceny stracenia, które widział z okna swego mieszkania.
Mały, dobroduszny Rozanow chwalił się tem, że jego ojciec, radca gubernjalny, zewsząd otrzymuje piękne i drogie upominki i, że on sam nosi mundurek z prawdziwego angielskiego kortu, podarowanego mu w dzień imienin przez pewnego kupca, mającego pilny interes do ojca.