— Tybyś, Janko, chciał, iżby Żółkiewski, Koniecpolski, Chodkiewicz, ba, nawet sam król Zygmunt pieczętowali się naszym klejnotem dla splendoru rodu, co? — ze śmiechem zapytał Marcinek.
— Jako żywo! — odparł Janko. — Tylko króla nie adoptowałbym do naszego herbu, boć to nie swój i nie wojenny człek.
— Hm! hardy z ciebie królewicz! Trudno o łaskę u takiego! — zauważył, mrugając do Marcina, Olko.
— W Drohobużu zanocujemy? — spytał nagle Jan. — Pułkownik Kleczkowski rozpowiedział mi, gdzie stanąć należy i kazał piękne ukłony pewnej gładkiej podwice zanieść od niego.
— Obaczymy... — mruknął Marcinek. — To się pokaże.. Trza tam zerkać na wsze strony... Mogły już, bowiem, wojska wraże podciągnąć.
Przed Drohobużem Lisowie zjechali z drogi i wparli konie w gęste zarośla olszynowe, któremi sunęli teraz ostrożnie, stając często i nadsłuchując.
Przelatywały z drzewa na drzewo sójki krzykliwe, z krakaniem ciągnęły wysoko nad lasem, powracające na noc wrony; z pod kopyt końskich zerwał się cietrzew-kogut, zabełkotał ździwiony i, łopocąc skrzydłami, zapadł w haszcze.
Od strony drogi nie dochodziły żadne odgłosy.
Ludzie, zdawało się, oddawna porzucili te okolice, nawiedzone krwawą stopą wojny.
Lisowie wyjechali więc znowu na trakt i pobiegli dalej.
— Wiemy, jakby kto łopatą do głowy włożył, kędy jechać mamy — zauważył Olko. — Wszystkie osady napamięć umiem i znaki, po których drogi rozpoznać można i ścieżki uboczne. Znają hetman i pułkownicy te strony, ho! ho!
Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/102
Ta strona została przepisana.