Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/103

Ta strona została przepisana.

— Z Drohobuża na Wiazmę, na Wereję, Podolsk, Worobjewo do Moskwy — recytował Jan.
— Taką drogą nie pojedziemy... — zaśmiał się cicho Marcinek.
— Jakto?! — zawołali wyrostki.
— Tak to! — odparł krótko. — Tą drogą, jaką nam wskazali, każdyby goniec poleciał, no, i czekają tam na niego... przyjaciele z łykami...
— Skąd wiesz? — spytał Janko.
— Tak suponuję i rozważam w głowie...
— Jakżeż pojedziemy tedy? Innej drogi nie znamy! — pytali zaniepokojeni młodzieńcy.
— Ja znam! — zaśmiał się znowu Marcinek. — Od Watażków kałuskich, w setni pana Andrzeja Zejmy służących, o wszystkiem się dowiedziałem.
— Jakże tedy będzie?
— Posuniemy przez Juchniew na Kaługę, ominiemy ją i Włodzimierskim traktem od wschodu do Moskwy pojedziemy. Tam nikt się nas nie spodziewa i czat nie mają Moskale — objaśnił Marcin.
— Jako żywo! Głowę masz senatorską, bracie! — zawołali chłopcy.
— Chcielibyście, abym nie miał ani głowy do rady, ani tyłu do kulbaki? Hę? — śmiał się osiłek.
— No, no! Co tu mówić?! Fura siana ci do głowy nie zajechała — cmokając ustami, mówili bracia stryjeczni. — Dobra nasza! Dojedziemy szczęśliwe i pismo hetmańskie z łapki do łapki panu Gąsiewskiemu oddamy!
— Hej, chłopcy, nie skaczcie wyżej nosa własnego. Nie wiemy, jaki kołek dola na nas struże! — upomniał ich Marcin i nagle konia zdarł.
Nadsłuchiwał.