Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/106

Ta strona została przepisana.

— Kiep kpa kpa, a kiep kpa odekpa — szepnął Marcinek i, obejrzawszy się, zatrzymał konia.
— Ważna to wieść, że Trubeckoj na Smoleńsk uderzyć zamierza, a straż przednia już blisko. Czy wiedzą o tem hetman i pan Lisowski? Oby nieszczęścia nie było! Chryste Panie, zmiłuj się nad nami!
Pomyślał chwilę Marcinek i rzekł:
— Chłopcy! jeden z nas musi duchem skoczyć nazad i wieść hetmanowi o Trubeckim zanieść. Wiem, że każdemu ochotnie do Moskwy się przedrzeć i tam dokazywać... Pociągniemy przeto los!
Zeskoczył z konia, urwał trzy gałązki, zacisnął w pięści i podał do ciągnięcia.
Najkrótszą wziął Janko.
Skrzywił się, lecz nie stawiał oporu.
— Bywajcie zdrowi, mili bracia! — rzekł smutnie.
Pocałowali się młodzi Lisowie, a Marcinek rzekł:
— Bacz, abyś na owego capa Seleźniowa nie wpadł. A gdybyś spotkał, — w łeb go walnij gracko i w krzakach dobrze ukryj!
— A no! — zawołał, zjeżdżając z drogi, Janko. — Na amen ugłaszczę, po naszemu. Bywajcie!
Zniknął w krzakach.
Marcinek z Olkiem ruszyli dalej.
Już się mocno ściemniło, gdy ujrzeli ognie Drohobuża; zaczaili się w krzakach; ściągnęli koniom pyski aby nie rżały i nie prychały, uwiązali do pni drzew i zaczęli gryźć suchą kiełbasę.
— Oby tylko Janko głową nie pokpił... — rzekł Olko.
— Nie taki to basałyk! — uspokoił go Marcin. — Nie jednego zniewoli on ziemię brodą ryć!
— Dajże Boże! — westchnął Olko.