Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/111

Ta strona została przepisana.

— Chlastasz ozorem, jak krowa po cielęciu! Jakżeż Lachów niema, kiedy aż dwu szczerych Polaków przed tobą stoi, capie?!
Błysnęła w tej chwili szabla i dziesiętnik padł bez okrzyku.
Chłopcy rzucili się na pozostałych.
Po chwili rozległ się trochę zdyszany głos Olka:
— Przebierzemy się w łachy owych chamów i pojedziemy dalej spokojnie, jako drużynnicy.
— Poto cała ta heca kole pieca była — ze śmiechem odparł Marcinek, zrzucając z siebie burkę.
Omijając miasto, drogą, wiodącą do Kaługi, koło północy jechało dwuch drużynników moskiewskich.
Jeden z nich śpiewał półgłosem:
„Moskala mnie nie żal.
Rąb, Sarmacie, siecz i pal!“
A drugi śmiał się i mówił:
— Leżą teraz capy głupie, a dumne, bo i wojewoda z nimi tam...
— O świcie w pościg pobieżą za nami? — spytał Olko.
— A jakżeż inaczej! — odpowiedział Marcinek. — Pobieżą... szlakiem na Smoleńsk...
— A my na Kaługę walimy?
— A my na Kaługę, bracie! — parskając śmiechem, odpowiedział jeździec w szyszaku ruskim i ciepłej szubie lisiej.
— A jutro co będzie? — spytał znowu Olko.
— O dziś myśl, a jutro Pan Bóg da! — padła odpowiedź.
— Ależ ciemno na tej Rusi.
— Ciemno, choć w pysk daj!