Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/114

Ta strona została przepisana.

Nie tylko na Rusi, lecz i w Rzeczypospolitej umysły stateczne i serca uczciwe krzywo patrzyły na harce swawolnych rycerzy polskich, wojnę na własną prowadzących rękę, i przebaczyć tego nie mogły nawet sławnemu Żółkiewskiemu, że on tę hałastrę bitną, tych panków z pod ciemnej gwiazdy buławą swoją osłonił i, do służby Rzeczypospolitej biorąc, powagą i blaskiem swoim opromienił.
Nawet ci, którzy niechętnem okiem na króla Zygmunta spoglądali, dobra dla Rzeczypospolitej od niego nie przewidując, z szacunkiem teraz mówili, że król do obcej i nieczystej sprawy nierad rękę przykładał, ustępując przeciw własnej woli naleganiom hetmana koronnego i Zamojskiego.
Zbyt młodzi jeszcze byli Marcinek i Olko Lisowie, aby w takie zawiłe sprawy głębiej wejrzeć. Palili się do czynów wojennych, do wiernej służby ojczyźnie, o inne racje nie dbali i o tem, co im głowy nie suszyło, nie myśleli.
Nie do Żółkiewskiego tedy, ani do Koniecpolskiego, Lubomirskiego lub Chodkiewicza poszli, tylko do pułkownika Lisowskiego.
I nie dziw! Przesławny zagończyk, hetman lekkiej jazdy własnego tworzywa, był w owe czasy wojenne, niespokojne, uosobieniem fantazji rycerskiej i odwagi porywającej.
To też garnęło się do niego wszystko, co było młode, w siły swoje ufne, a do przygód i bohaterskich czynów ochocze.
Kresowa szlachta, nawet starsza już wiekiem, też podziwiała Lisowskiego przez ambicję i dumę, że to z ich szeregów taki junak przesławny wyszedł i zabłysnął.