Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/115

Ta strona została przepisana.

Marcinek i Olko widzieli nawet w całej owej przygodzie nocnej szczęśliwy omen, niemal nagrodę za swoją ucieczkę pod znak bitnego Lisowskiego. Bo jakżeż inaczej mogli myśleć, gdy oto przepowiadano im długą, najeżoną niebezpieczeństwami drogę ze Smoleńska do Moskwy, po przez zastępy nieprzyjaciół, a tymczasem jechali spokojnie razem z Moskalami i nie obawiali się żadnej przygody?
Tak też i było. Drużynników przedniej straży, jadących z tajnem doniesieniem do obozu Pożarskiego, Wszędzie wolno przepuszczali, gościli po karczmach i dworach, bo sprytne chłopaki wiedziały, co i jak mają mówić.
Gdy się czuli pośród przyjaciół przyszłego cara Romanowa, chociaż lękiem zatruwać serc Moskali nie zapominali, opowiadając o przewagach Chodkiewicza i Lisowskiego, pocieszali zarazem, twierdząc, że wojna rychło skończona będzie i pokój trwały na długo zapanuje we włości Rurykowej.
Przebywając natomiast w domach stronników pokojowej partji, przerażali ich do reszty opowiadaniami o okrucieństwie Lisowskiego i o genjuszu wojennym hetmana litewskiego, utyskiwali nad losem coraz bardziej burzonej „Rusi świętej“, powtarzając żałosnemi głosami:
— Hospodi Boże, pomiłuj i spasi nas griesznych rabów Twoich!
— Amen! Amen! — szeptali starzy bojarowie i ich grube, wylękłe połowice, które nie wiedziały, gdzie posadzić, jak ugościć i czem dogodzić młodym drużynnikom.
Szczególnie rozpadały się nad wyrostkami młodsze niewiasty, głaszcząc ich po czuprynach zawadjackich i mówiąc: