Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/116

Ta strona została przepisana.

— Tóż-to dzieciaki jeszcze, a już ojczyzny bronią swoją piersią!
— A bronimy! bronimy! — zgadzali się chłopaki i zerkali na siebie chytrze.
Pozostając we dwóch, szeptali do siebie, cicho się śmiejąc:
— Do śmierci samej za duszę owego Iwana Seleźniowa modlić się musimy! Tak zacnie nam sekundował w wyprawie naszej! — mówił Marcinek.
— Zaś tam! — dziwował się Olko. — Przecz może żyje jeszcze ów chłop?
— Nie znasz chyba Janka naszego?! — wołał Marcinek. — Zły on i markotny był, iż wracać mu wypadło. Odbił on to na skórze owego Moskala! Nie byłby Lisem, gdyby nie odbił!
Tak jadąc szczęśliwie i bezpiecznie, dotarli do obozu, oblegającego Moskwę. Wałęsali się wśród namiotów, niby to szukając bojara Telepniowa, węszyli, przyglądali się wszystkiemu i słuchali.
Moskale byli tu dobrej myśli.
Oczekiwali rychłej porażki Polaków.
— Dobrzy oni w bitwie. Rębajły znamienite. Odważni mołodcy, lecz już brzuchy im podciągnęło do reszty. Słysz, jedzą pono koty, szczury i padlinę końską. Długo nie zdzierżą, bo dostawy spiży znikąd nie będzie. Otoczył Moskwę Pożarskij kniaź tak, że zwierz nie prześlizgnie się, ptak nie przeleci!... Wieści krążą, że Chodkiewicz, sławny hetman, Lachom na odsiecz dąży. Ha! Chytry nasz wojewoda... On ich do Moskwy wpuści... Przecież z taborami nie wejdą, bo nie przeszłyby po drogach, gdy je roztopy jesienne zalały. Gdy Lachów więcej będzie w stolicy, prędzej z głodu