Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/125

Ta strona została przepisana.

— A ja na topory z Szyłowym pójdę! A dajcie mi dobry, podręczny, aby był ciężki i o toporzysku mocnem, grubem!
Zapaśnicy moskiewscy w półubranych chłopakach nie Poznali osiłków, których niedawno podziwiali na wygonie.
Śmiali się tylko, patrząc na zuchwałych młodzików, a i Polacy głowili się nad tem, kto zacz tacy byli, których nie widzieli nigdy na Moskwie i nie znali.
— Wychodzicie, czy tchórz was obleciał, capy? — zapytał Marcinek, prężąc kopulastą pierś.
Polacy ryknęli głośnym śmiechem, a z szeregów Moskiewskich rozległy się krzyki:
— Hej, Selewin i Szyłow! Wy — dobrzy mołodcy i śmieli, nauczcie rozumu te szczenięta zubaste i ziemi ich oddajcie, aby więcej nie szczekały, lacka ich krew!
Ktoś rzucił pod nogi Olka siekierę, zwykłą, chłopską do rąbania drzew, ale ciężką i mocną, chyba dwuręczną.
Chłopak schwycił ją i machnął zamaszyście. Furknęła tylko głucho i znowu się podniosła, krwawa od dających na żelazie błysków płonącego na murach łuczywa smolnego.
Ananjasz Selewin schodził z konia, ściągał z szerokich barków koszulkę żelazną i odpasywał miecz.
Marcinek krzyknął, zwróciwszy się do swoich:
— Jesteśmy Lisowie z Inflant! Ja — Marcin, tamten, mój brat stryjeczny — Olko. Służymy w pułkach Pana Aleksandra Lisowskiego i fortelem dobrym do Moskwy doszliśmy. W drodze ubiliśmy wojewodę Gromowa i pięciu drużynników. Z pismem hetmana Chodkiewicza do pana Gąsiewskiego posłani jesteśmy. Pismo albo oddamy sami po bitwie, albo znajdziecie je, waszmościowie, w cholewie zaszyte.