do koronnych należąc chorągwi, nie chcą pod litewskim hetmanem służyć — opowiadał z przerażeniem w głosie Olko, — zagrozili, że konfederację zawiążą i ostawia Moskwę.
— Pod Janem-Karolem Chodkiewiczem służyć za infamiam dla siebie uważają?! Bić się pod buławą takiego wojownika i wodza byłoby zaszczytem nielada dla najprzedniejszych rycerzy całego świata! — zawołał Marcinek.
— Cichaj! — szepnął Olek. — Bacz, aby nie usłyszeli...
— Jak mnie gniew opadnie, tedy rzucę im to w ślepia same, oczajdusze, warchoły! — groźnie błyskając oczami, odparł młody osiłek.
— Oj, Marcinku, przecież tu tylu sławnych rycerzy!
— Nie sława szablą machać, gdy łapska tęgie świerzbią! Zasługa, gdy rycerz chrobry pamięta maksymy mądrej, za którą mnie w infimie dwadzieścia batów ojcowie jezuici wsypali, bom jej wyrecytować nie umiał — mówił Marcinek. — Non, nisi parendo, vincitur![1] Tak-to, bracie mój miły! Za to, żeby zrozumieć ową mądrość, nie żal kije oberwać!
Chłopaki umilkły, lecz po chwili starszy rzekł ze smutkiem:
— Nie widzę znikąd nadziei, bo w grzechach tu nasi, jak wieprze w bagnie, ugrzęźli. A bez Boga jakże wybrnąć z tych tarapatów? Kto ma wiarę w Boga, temu zawsze prosta droga. Aż dziś spać nie mogłem, kiedym ujrzał...
— Cóżeś widział? Mów! — pytał Olko.
— Cerkwie ruskie na stajnie zmienili, ciury piją z naczyń kościelnych; jedzą i śpią na ołtarzach... — ze zgrozą w głosie opowiadał Marcinek.
- ↑ Nie czem innem, tylko posłuchem się zwycięża.