Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/133

Ta strona została przepisana.

Korzystając z nocy ciemnej, gdy rozszalała wichura zrywała dachówki i mosiężne blaty z dachów pałaców i cerkwi kremlińskich, wyła i pędziła przed sobą kłęby kurzu i opadłych liści, wymknęli się chłopcy z gniazda polskich szerszeni i dali nura w labirynt spalonych i zburzonych domów. Skradali się cicho bez szmeru, niosąc na sobie siodła i worek placków żytnich, przednich, upieczonych przez chciwego na drogie kamienie imć pana Rafała Wiercińskiego.
— Do szkap dorwaćby się rychlej! — westchnął Olko.
— Dorwiemy się! Czy tak, czy owak, nie bojuś, bom kozak! — odpowiedział Marcinek, a jego wesoły głos uspokoił Olka.
— Cierp, kozacze, atamanem będziesz! — rzekł już raźniej.
— A widzisz! Przysłówko powiada: „bieda kozacka, ni chleba, ni placka“, a my mamy placki. Hę?
— Mamy! — już radośnie odpowiedział Olko.
Tak rozprawiając, doszli do ostatnich domów, stojących na krańcach spalonego przedmieścia.
Przed sobą mieli teraz tylko przestrzeń nagą, pozbawioną krzaków i trawy.
— Podła łysina!... — mruknął Marcinek.
Siedzieli w spalonej chacie, wyglądali przez okno i nadsłuchiwali.
— Od wschodu wychodzimy z miasta... — kombinował Marcinek. — Z tej strony, jak słyszałem, nie mają Moskale ani szańców, ani wojsk znacznych. Chyba podjazdy i roty strażnicze... Może przechyniemy... Aby jeno do tamtych zarośli dopełznąć. Tam już łatwiej będzie. Przemkniemy, jak skrzaty, i obejdziemy obóz...