Po chwili chłopcy, zakneblowawszy popowi usta, odnieśli go związanego i zamknęli w małej świetlicy, gdzie przechowały się drzwi z drewnianą zasuwą.
— Tak! — zaśmiał się Olko. — Chowa pop ludzi, pochowali i popa!
— Do koni! — zawołał Marcinek.
Zakrzątnęli się chłopcy szybko i sprawnie.
Dwa konie stały już osiodłane, gdy nagle Marcinek zamyślił się i rzekł:
— Z onych krzaków nikt nie wyszedł na pogrzeb...
Suponuję, przeto, iż nijakich czat tam nie mają...
— Pewnikiem tak jest... — zgodził się Olko.
— Tedy znowu maszkarę zrobimy! — zaśmiał się Marcinek. — Wytrząśniemy ubitych z wozu i pojedziemy drogą śmiało. Mówić będziemy, że mięso woziliśmy dla wojska z pod Wiazmy i na ten gród pociągniemy.
— A co gadać będziemy o tych koniach osiodłanych?
— Powiemy, że dwuch ludzi bojarzyna Telepniowa człapało przy wozie, ale odjechali kałamagą, a nam konie ze sobą prowadzić kazali.
— Łżesz, jak najęty, francie! — parsknął śmiechem Olko.
— Żadna bestyja tak nie łże, jak człowiek, bracie, to też łgarz i po suchym piasku popłynie!
— Ale ty łżesz, jak piórko osmolił!
Spochmurniał nagle Marcinek, posłyszawszy te słowa i rzekł surowo:
— To nie łeż, to — fortel wojenny. Nec Hercules contra plures![1] Dwuch nas, a dokoła krocie wrogów... Głupi jeno pięścią macha, gdy nań cała potęga wali. Nie bój się, wiem ci ja też, że „gdzie lisiej skóry nie stawa, tam ją lwią skórą nadstawić!“ W drogę, bracie, z Bogiem!
- ↑ I Herkules nie podoła przeciwko mnóstwu wrogów.