— Zria! Zria! Ty nas nie pocieszaj! Wiemy, że kijem pnia nie przerąbać!
— Jakby im psi pojedli krupy, tak zmarkotnieli... — szeptali do siebie chłopcy i, czasu nie tracąc, jedli za pięciu.
Marcinek, trącając stryjecznego brata w bok, mawiał zwykle:
— Pomnij, Olko, co dziadziuś ci wyśpiewywał, gdyś się barszczem z rurą po uszy opchał!
— Nie pomnę! — odpowiadał sennym głosem chłopak.
— Jak głodny, to do niczego, a jak sobie podje, toby spał!
— Wcale nie chcę spać, bom widział w kleci mocno piękną dziewicę: na pysku dziobata, na nogę — kuternoga — śmiał się Olko.
— A ładna! Żeby ją do wody wpuścił, toby się raki zlękły! — odpowiedział Marcinek. — To śmieszka nadworna, wesołek w kiecy...
— W poszanowaniu jest u tych bojarów! — dziwował się Olko.
— Jak się widzi! Wszyła się w łaskę, niby wesz w kołnierz!
Tak dworując, jechali coraz dalej, kierując się na Wiazmę, układając sobie w myśli, że hetman i Lisowski na ten gród nasamprzód się zwalą, bo twierdza to była mocna i bardzo zasobna w spiżę wszelaką.
Od Moskwy biegł w owe czasy prosty trakt do Wiazmy.
Lisowie jednak omijali go, mówiąc żartobliwie, że nie każda prosta droga do celu prowadzi, albo, że i do grobu — droga prosta. Więc sunęli bocznemi, mocno w jesieni popsutemi szlakami.
Tu rzadko spotykali dążące pod Moskwę wojska, częściej zato luźne watahy opryszków, grasujących po drogach z maczugą, toporem lub kiścieniem za pazuchą.
Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/137
Ta strona została przepisana.