Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/138

Ta strona została przepisana.

Najczęściej watażkowie nie zamierzali czynić im krzywdy, widząc przed sobą dwuch samotnych chłopaków, ale gdzieś koło Glinnej napadło na nich pięciu zbirów, żądając aby im korne osiodłane oddali i szable; a nożami przytem błyskali i przemawiali do Lisów zuchwale.
— No, cóż oddacie po dobremu, czy mamy wam grdyki podciąć? — pytał herszt bandy, podchodząc do Marcinka.
A młody Lis, zamiast odpowiedzi, zadał pytanie:
— Powiedz-no mi, sławny wojowniku, czy tu wpobliżu innej jeszcze bandy niema?
— Nikogo tu niema! My tu jesteśmy panami na drodze. No, dawaj szable i konie, szczeniaku! — odpowiedział watażka i Marcinka niebacznie za rękę ujął.
— Wara! — mruknął młodzik. — Nałajęć dębowemi słowy![1]
— To ty tak do mnie gadasz, psi wyskrobku! — wrzasnął herszt i kiścieniem nad głową śmignął.
Marcinek porwał zbójnika za rękę, wykręcił, złamał i walnął nim drugiego. Na pozostałych trzech rzuciły się chłopaki, niby młode rysie, i porąbały, nim ktoby pacierz zmówić zdołał.
— Dogodziliśmy im, jak psu biczem! Ho, ho! — wołali chłopcy i jechali dalej.

— Jaka cześć — taka i dzięka! — zawyrokował Marcinek. — Żeby grzecznie prosili, oddałbym im nasze szkapy z siodłami, bo widzę na nic nam się nie zdadzą, ino karmić je musimy. Ale zaraz gęby naoścież i łapami capać, to i... doczekała się świeczka wieczora!

  1. Obiję kijem.