— Eh, co tam gadać o nich! Dbam o to tak, jakoby drapał mnie kto piętą — mruknął Olko i splunął.
— Wjo! wjo! koniki! — popędzał Marcinek szkapy.
— Jak było, tak było, ty ciągnij, kobyło!
Ujechali od miejsca potyczki z opryszkami spory szmat drogi. Już noc zapadła.
Niedawno zmienili konie, więc wóz toczył się szybko, skacząc po wybojach, kolejach i wykrotach. Zluzowane szkapy, uwiązane ztyłu dowozu, biegły, parskając radośnie.
Powoził Olko, Marcinek chrapał, wyciągnięty na słomie.
Nagle z poza lasu wytrysnął słup iskier i ognia, szkarłatem zalał ciemne, pochmurne niebo. Jakieś blaski to przygasały, to z nową siłą biegły po obłokach i igrały na wierzchołkach sosen.
Olko trącił brata. Ten przetarł oczy i usiadł.
— Czego chcesz? — mruknął.
— Łuna... — szepnął Olko i zatrzymał konie.
Marcinek stanął na wozie i przyglądał się bacznie.
— Łuna! — rzekł. — Ino niebardzo jeszcze blisko. Ruszaj!
Pojechali szybko, bo Olko popędzał szkapy.
Las się skończył. Pociągnęły się pola, suchem pokryte ścierniskiem.
Woddali płonęły jakieś domy.
Wiatr ustał na chwilę. Wyraźnie już dolatywały syk i trzask płomieni, krzyki ludzi i strzały.
— Widać, że pocharkali się[1] Moskale, jak raki w worku! — rzekł Marcinek.
— A, może, to nasi? — zapytał cicho Olko.
— Nasi?
- ↑ Pogniewali się.