Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/140

Ta strona została przepisana.

Nagła nadzieja wstąpiła w serca chłopaków. Nadzieja i radość ślepa, nieopatrzna. Nie naradzając się nawet, wskoczyli na osiodłane konie i przez pola, naprzełaj, pomknęli ku płonącym budowlom.
Ujrzeli duży dwór, ogrodzony płotem z pali.
Za dworem podnosiła kopulastą głowę cerkiewka.
Jacyś ludzie szturmowali dwór. Z poza płotów strzelano do napadających, którzy podpalili stodoły i złożone na zimę stogi siana.
— Ilu ich może być? — spytał Olko.
— Na oko, to chyba ze dwudziestu chłopa. Co zacz za ludzie? — szepnął Marcinek.
Zeskoczyli z koni, uwiązali je w małym gaiku i zaczęli się skradać, kryjąc się za krawędzią wąwozu, biegnącego przez pola.
Doszli zupełnie blisko, bo wyraźnie słyszeli krzyki oblegających.
Byli to Moskale. Nawoływali się po rusku i wykrzykiwali ohydne przekleństwa.
— Hej, wy tam, psi syny, poddajcie się! My — kniazia Pożarskiego drużynnicy! Przyszliśmy zabrać waszego bojara — zmiennika, bo przy Mścisławskim stoi i na lacką stronę ciągnie Ruś świętą! Poddajcie się i wywleczcie do nas za brodę bojarzyna Ozorina.
— Hę? — mruknął Marcinek, łokciem trącając Olka. — Słyszysz?
— W sukurs trza pośpieszyć — odparł chłopak.
— O tem też i myślę! — rzekł Marcinek.
Tymczasem drużynnicy krzyczeli, nie mając odwagi zbliżyć się do buchającego strzałami dworu.
— Nikogo nie ruszymy, ino bojara Ozorina musimy wziąć i do obozu kniaziowego odstawić! Taki rozkaz!