Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/150

Ta strona została przepisana.

Czekali tylko sposobnej chwili, aby gościnny dom Ozorina porzucić i w daleką drogę do Smoleńska podążyć, skąd już nietrudno było o powrót panny do Rzeczypospolitej.
— Pięknem wianem i parafernaljami zacnemi rodzic obdarzy mnie! — uśmiechała się szczęśliwa panna. — Oj, co tego będzie! I skrzynie, i sepety i szkatuły i toboły... Obaczysz, miły Marcinku! Już ja ojca znam — nie poskąpi!
Wymachiwał junak rękami głową trząsł i mówił:
— A nic mi nie potrzeba! Ja tam do ręki nikomu nie chcę patrzeć! Chociaż z dawnych czasów Lisowie zubożeli znacznie, bo i na oszajców pójść musieli za Stefana — króla, lecz coś-niecoś i ja na swoją część mam. A i tego nie potrzebuję, bo, jak Bóg poszczęści, to tyle zdobyczy z Rusi przywiozę, że z najbogatszymi w paragon pójdę! Już miałem ja taką szabelkę, Krzystko miła, że za nią zacny folwark możnaby kupić...
— A cóżeś z nią zrobił? — spytała panna.
— Zmieniłem ją na worek placków żytnich i to takich, których całkiem nie jadłem! — ze śmiechem odpowiedział młodzieniec.
— Boże wielki! — zdumiała się panienka.
— Nic to! — uspokoił ją Marcinek. — Gdy na Kreml powrócę, przywiozę ze sobą worek placków i zwrotu szabelki zażądam!
— Hej, nie oddadzą ci!
— Hej, sam wezmę! Nie znasz mnie, Krzysieńko!
— Wiem, żeś najpierwszy rycerz na całą Rzeczypospolitą — zawołała rozkochana panienka. — Sam stary Porfirjusz Michałowicz Ozorin podziwiał twoją siłę i odwagę!
No, i cóż wypadało robić?