Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/157

Ta strona została przepisana.

— Ba! — zawołał Marcinek. — Jeśli tylko to, nie trwóż się, luba dziewczyno! Już ja sroższego witezia do piekła posłałem... Sam mu w oczy zajrzę i powiem, co rzec należy!
— Nie czyń tego! — błagała, łamiąc ręce, panna Krzysia. — Lepiej politykować do czasu.
— Czasu nie mam, bo spieszno mi do swoich, gdzie każda szabla i każde wierne ojczyźnie serce, oj, jak są potrzebne! — rzekł porywczo.
— Zaczekaj do jutra! — prosiła. — Naradzę się z Naścią. Ona nam doradzi najlepiej, bo serce dla mnie i dla was ma szczere.
Jednak nie doczekał się jutra Marcinek. Zresztą nie jego była w tem wina.
Roman Ozorin od sług się dowiedział o miłości pięknej Laszki dla przybyłego Polaka — rycerza.
Krążył więc wpobliżu świetlicy Lisów, wypatrując chłopaka, aż spostrzegł go Marcinek i skinął na Olka.
— Słuchaj, bracie! — szepnął. — Miarkuję, że z Romanem będę miał przeprawę. Jak się ona skończy, Bóg Jeden wie. Gdybym jednak poszedł ziemię gryźć, przysięgnij, że pomstować nie będziesz, ino uratujesz mi Krzysię i do ojca odwieziesz.
Przybladł Olko i po namyśle rzekł:
— Przysięgam, acz z bólem serca to czynię...
Marcinek zapiął na sobie kurtę i, niby nie widząc Romana, poszedł do ogrodu.
Słyszał, że młody bojar szedł za nim twardym, ciężkim krokiem.
Dogonił go Roman i zaszedł mu drogę.
— Próżno szukasz, nikogo w sadzie nie spotkasz! —mruknął, ponuro patrząc na junaka.