Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/159

Ta strona została przepisana.

Napadający chłopi leżeli, wijąc się z bólu.
Zdumiony i nastraszony Roman, nie mogąc poruszyć prawą ręką, siedział i z przerażeniem patrzył na zbliżającego się Polaka.
Pochylił się nad nim Marcinek i mówić zaczął:
— Mógłbym walnąć ciebie w ciemię, a rodzic twój musiałby popa o pogrzeb prosić, ino — nie chcę... starego mi żal! Zaniosę cię do niego, a on ci powie, żeś tchórz, łotr i cnoty nie masz rycerskiej ani krzty! Któż to widział, sławny witeziu, o białogłowę w sześciu na jednego napadać?! Ech, ty, niedomordo niemyta, obwiesiu, łotrzyku jeden!
Zgarnął Marcinek siedzącego na ziemi Moskala, przerzucił go sobie przez ramię, niby worek słomy, i stanął z nim przed Ozorinym — ojcem.
— Jam was od zemsty Pożarskiego ludzi ratował w ciężkiej potrzebie i krzywdy wam nijakiej nie zadał, a w twoim domu takową napaść łotrowską na mnie tu uczyniono. Nie chciałem, ciebie żałując, tego hajdamakę ubić, ale ty mu nakiwaj po ojcowsku, zawstydź i poucz, bojarze!
Zawrócił się junak i wyszedł z świetlicy, ojca z synem pozostawiając.
Troska powstała w sercu Marcina Lisa po tem spotkaniu. Nic ono bowiem nie rozproszyło, nic nie przebiło. Rozumiał, że jeszcze większa nienawiść będzie trapiła duszę pokonanego bojara, a, może, nawet i jego ojca, zawstydzonego niecnym czynem syna, którym się szczycił i którego kochał nad życie.
Wyjechać jednak nie mogli z Dubrawy, bo dokoła szły cofające się przed Chodkiewiczem wojska, zajmujące nowe leża na zimę i dążące ku miejscom, zagrożonym przez Lisowskiego.