Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/162

Ta strona została przepisana.

— Nic innego, tylko stróż nocny przeszedł wpobliżu — uspokoił siebie młody Lis i oczy zmrużył.
Po chwili podniósł się na tapczanie i znowu nadsłuchiwał.
Doszły go wyraźnie skradające się kroki kilku ludzi tuż za drzwiami.
Siedział, wytężając słuch.
Ktoś cicho zapukał do drzwi.
— Hej! Któż po nocku łazi, jak dusza potępiona? — spytał młodzian.
— To ja — Roman... — rozległ się głos bojarzyna. — Przyszedłem pogodzić się z tobą, bo zrozumiałem, że ciebie jednego kocha Laszka. „Gwałtem miły nie będziesz“ — mówi nasze przysłowie, więc poco mamy w nienawiści żyć?
— Na to dnia dość, nie trza nocnej pory, która też dla dobrej sprawy, pono, niesposobna, — odpowiedział Marcinek.
— Ja do ciebie ze szczerem sercem, a ty nie chcesz mnie wpuścić? — rzekł z wyrzutem Roman.
Chłopak pomyślał chwilę, poczem wstał i zasuwę odrzucił.
Ktoś szarpnął drzwi i na progu wyrosły postacie zbrojnych drużynników, prowadzonych przez setnika z pistoletem w ręce.
— Zdrajca! — rzekł dobitnie Marcinek. — Zdrajca i tchórz!
— Bierzcie go! — krzyczał ukryty za plecami żołdaków Roman. — To — Lach z watahy owego zbója i czorta Lisowskiego! Sam o tem powiadał ojcu memu, którego do bitwy z naszymi wojakami namówił, oszukawszy go tem, że byli to niby swawolni ludzie, co po drogach grasują. Bierzcie go, a baczcie dobrze,