Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/164

Ta strona została przepisana.

Marcinek w jednej chwili upadł wpoprzek tapczanu, zgiął w kolanach nogi spętane i, wyprostowawszy je, z całej siły kopnął wroga w brzuch.
Jak wyrzucony z kuszy[1] kamień, przeleciał Roman przez izbę i grzmotnął się o ścianę. Leżał nieruchomy, krew ustami oddając obficie.
Drużynnicy podbiegli do niego, zaczęli macać i słuchać, czy bije serce.
— Już nie żyje! — zawołali. — Mocny czortów Lach!
— No, wstawaj, czas w drogę, dobry mołodziec! — odezwał się z szacunkiem w głosie setnik.
W tej chwili z krzykiem przerażenia i rozpaczy wpadła do świetlicy Krzysia. Widząc związanego Marcinka, otoczonego tłumem zbrojnych żołdaków, rzuciła się ku niemu, przywarła całem ciałem drżącem do jego piersi, rękami oplotła i wołała żałośliwie, jak łabędzica, krążąca nad przeszytym strzałą łabędziem:
— Weźcie i mnie z nim! Zabijcie razem, bom też Polka! Chcę pozostać przy nim aż do śmierci...
— No, do śmierci to jeszcze pożyjecie! — zaśmiał się setnik. — Mam rozkaz zabrania was i odwiezienia do Permskiego monastyru, gdzie twojemu lubemu w lochach ciemnych siły ubędzie, a i ty, dziewko, krasę swoją postradasz! Stamtąd ino do grobu przechodzą!
Krzysia skamieniała ze zgrozy. Stała blada, jak widmo, z oczami szeroko rozwartemi i nagle padła zemdlona.
Ocucono ją. Znowu przytuliła się, zdawało się, wrosła w barczystego junaka, stojącego jak dąb niewzruszony, dumny, a spokojny.

Pochylił usta do jej ucha i, pocieszając, cicho szepnął:

  1. Proca, katapulta.