stary mnich. — Sawa dawno oczekuje twojej śmierci i będzie rad, ten kat, przez Boga wyklęty, spojrzeć na ciebie. Zawzięty on na Lachów i na ich wiarę łacińską!
— Ale szczurów tu niema... — zauważył chłopak. — Nie uwierzy Sawa!
— Szczurów? — zapytał Jaszka. — Niejednego już one na śmierć pożarły... Nie przyszły jeszcze, bo na polach były, a śnieg i mrozy zaskoczyły je... Dziękuj za to Bogu, synku!... No, więc czekaj na Sawę; pomnij ino, że mocarz to, a ty osłabłeś w tym grobie...
— Przywiedź rudego, a już dam mu radę! Nie pierwszyzna mnie z mocarzami się szamotać! — odparł chełpliwie Marcinek i ramiona rozłożył szeroko.
Cieszył się, że miał wolne ręce i nogi, że za każdem poruszeniem nie dzwoniły mu kajdany ciężkie.
— Ja waszych głów napłatam za te łańcuchy, więcej niż w nich ogniw było! — mruczał młodzieniec, lecz natychmiast do Boga z wdzięcznością wzdychał i myślał:
— Niktby mi w takiej opresji poratowania nie dał, ino Bóg... i, za zrządzeniem Jego, — nasze szczęście Lisowe, co z łaski Bożej przez wieki przy nas trwa... Laudatur nomen Tuum, Domine![1]
Stary Jaszka wyszedł i długo nie powracał.
Czas się wlókł nieznośnie. Marcinkowi wydawało się, że całe dnie mijają i że już nic nie zajdzie, coby mogło zmienić jego los.
Zgrzytnął wreszcie klucz w zamku zardzewiałym, z głuchym brzękiem upadły wrzeciądze, i zaskrzypiały ciężkie zasuwy drzwi. Przez szpary werwały się żółte błyski latarek.
Marcinek skoczył ku ścianie swego dołu, wyprostował się niby skostniały, lecz bacznie patrzył z pod opuszczonych powiek.
- ↑ Niech będzie pochwalone imię Twoje, Panie Boże.