Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/187

Ta strona została przepisana.

Chłopak nie wytrzymał i zaczął szlochać głośno, kryjąc twarz w grzywie końskiej.
— Niechże cię kule biją, mopanku! — zakrzyknął pan Jarosz. — Cóż — to u kaduka za maszkara takowa? Słyniemy my „Straceńcy“ z pstrości w ubiorach i maści koni, ale, jako żywo, dotąd czerńców w chorągwiach nie mieliśmy, na djabła rogatego! Mów-że, asan, bo patientiam tracę do reszty!
Naprędce opowiedział Marcinek, śmiejąc się i płacząc naprzemian, o swojem posłowaniu i przygodach, a gorąco prosił o ratunek niezwłoczny dla panny Krystyny Czaplińskiej.
— Czy nie córka to pana starosty rawskiego?! — zawołał pan Jarosz.
— Jego to córka! — odpowiedział Lis.
— Toż ja go znam oddawna!... — wołał pułkownik. — Wnet pojedziemy, ino dopalimy do reszty ten kurnik.
Nagle przypomniał sobie Marcinek, że w lochach klasztornych przechowywano klejnoty carskie, złoto i srebro. Rozpowiadał mu o tem nieraz Jaszka „jurodziwy“.
Gdy to posłyszał pułkownik, rozkazał zaraz spędzić okolicznych mieszkańców, aby do lochów wejście oddalili, a sam, z przebranym już Marcinkiem po pannę pojechali, pędząc wcwał.
— Do Permu nie pójdziemy, bo nie podręcznie nam ninie w zimie długo przy warownych grodach stać, — mówił pan Kleczkowski. — Obejdziemy go, lecz jutro posyłam tabory z żywnością do hetmańskiego obozu, to i pannę pod opiekę pana Chodkiewicza oddamy.
— Jako żywo! Przezpiecznie jej będzie, gołąbce mojej, niczem u Boga! — zawołał Marcinek. — Ja zaś z wami ruszę, bo ślubowałem, że Moskali muszę