— Ot, co!
— Ot co! Ot co! — przedrzeźniał ich pan Kleczkowski. — Czegóż chcecie, do djabła rogatego!? Dziwicie się, jakby sto wsi wypalił! Czyż nic nie pojęliście?
— Pojęliśmy, coś odczytywał, mości pułkowniku, ino istotne rationes causae[1] nie wyłuszczyłeś — odezwał się z powagą pan Lew Sapieha i oczy chytrze zmrużył.
— W sam raz tak! — zgodził się sędziwy Lis, a pan Haraburda długiemi wąsikami potrząsnął i dorzucił:
— Ot co!
— Kiedy tak, to — tak! — zawołał pułkownik. — Widzę, że igłą wam w głowie de publicis[2] układano, ja wam łopatą włożę!
— Dziękujemy waszmości, panie Kleczkowski! — odpowiedział za wszystkich pan Sapieha mocno drwiącym głosem. — A i mnie, wielkiemu kanclerzowi, acz jako privata persona obecny tu jestem, nauczyć się od ciebie przydarzyć może.
Pan Kleczkowski łysknął ku możnemu panu okiem, rzekłbyś wilk na zuchwałe jagnię, lecz pohamował się i zaczął mówić:
— Za cara Dymitra panowania chciał miłościwy król
nasz do wieczystej zgody z Rusią dojść, wiarę katolicką szerzyć i utwierdzać na stronie moskiewskiej, a na Szwedów zastępy Dymitrowe pchnąć...
— Gadają ludziska i to i owo w tej materji — wtrącił wielki kanclerz litewski, — a przecież pamiętać musimy, że amicus Plato, sed magis amica — veritas.[3] Podobno dwóch było Dymitrów carów, a każdy zosobna szalbierz był i oszust? Najgorszy zaś był ów drugi, którego do zuchwałych poczynań niecny Miechowiecki w Starodubie namówił i popchnął. Ponoć żadna to