Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/197

Ta strona została przepisana.

Marcin Lis rozkazał tedy las otoczyć, jakgdyby obławą na odyńca szedł, podpalić knieję, a wybiegających z ognia ludzi siec szablami, kłuć rohatynami bez miłosierdzia, strzałami szyć.
Trupami pokryła się równina i zbocza gór. Poginęli Wogułowie i zaległa cisza w uroczyszczach głuchych.
Nie znał rycerz polski mądrości starożytnej, że — ubi solitudinem faciunt pacem appelant.[1]
Od tego dnia szli, przebijając się nietylko przez knieję pogmatwaną, mchem wiszącym oplątaną, moczarami bezdennemi przeciętą, rojącą się od robactwa lotnego, opędzając się krwawo zbrojnym ludziom nieznanym, napadającym w dzień i w nocy.
Na błotnistych brzegach jeziora zwaliło się na komunik Lisa takie mrowie wojowników o ciemnej skórze, czarnych, skośnych oczach i długich, na ramiona spadających kudłach, że nie mógł setnik przebić się przez ich stłoczone szeregi. Oni zaś, naciągając długie łuki, jednym końcem o ziemię oparte, prażyli całą chmarą strzał.
Wtedy rzucił się Marcin Lis do jeziora, zamierzając na przeciwległy brzeg wypłynąć, a za nim — chorągiew cała.
Długo borykały się konie zdrożone z tonią, lecz zaledwie połowa ludzi wypłynęła za rycerzem. Zginął w jeziorze zdradliwem inok Jakób, potonęli Legrange i białowłosy Screw, znaleźli śmierć i inni, a wszyscy: szlachta, pieczętująca się herbami, Kozacy, zuchwali watażkowie, zbójniki, cudzoziemcy i czerniec greckiej wiary w jednej legli mogile.
Myślał wtedy stroskany rycerz:

— Czyż przed śmiercią nie wszystkie ludy, nie Wszystkie stany, równe są sobie? Dlaczegóż przeto

  1. Robiąc pustynię, mówią, że czynią pokój.