Tak też i postanowili. Jądrem wojska miała być chorągiew wytrwałych okrutnych i zgranych lisowczyków, resztę stanowiłyby hordy plemion, koczujących pomiędzy Tobołem, Irtyszem, Obią, a brzegami morza Lodowatego.
Takie myśli pochłaniały Marcina Lisa podczas długiej, ciemnej zimy polarnej na brzegach szerokiego ujścia Obi, gdzie na krwawych skrzydłach swoich zaniosła polskich rycerzy wojna.
Naradzał się z wodzami dzikich plemion, objeżdżał ich koczowiska, do bitew sposobił i czekał wiosny, jak zbawienia.
Lecz wiosna długo nie szła. Szalały zamiecie śnieżne, od mrozu pękały drzewa koszlawe, głazy potworne i zastygła zlodowaciała powierzchnia Obi.
Zdawało się ludziom, przybyłym z nad brzegów Dźwiny, Wilji, Wisły, Buga, mołojcom kozackim z nad sinego Donu, cudzoziemcom z dalekich krajów, że słowa i westchnienia, oddech i nawet myśl w mroźnych podmuchach wichrów na bryły lodu się zmieniały i spadały martwe na umarłą ziemię.
Dziwili się przybysze, widząc wrony, zamarzające w locie; różnorakie zwierzęta i ptaki — w białem włosiu i opierzeniu: niedźwiedzie, lisy, jelenie, o nigdy niewidzianych rogach,[1] zające kosmate i pardwy.
Pod ostrokołem Obdory wałęsały się zgraje głodnych wilków i porywały ludzi, psy i konie.
Do miasta wrywały się niedźwiedzie, wyłamywały drzwi domów i obór, zagryzając mieszkańców i bydło. Walki krwawe staczali z nimi lisowczycy, a niejeden z nich padł pod ciosem potężnej łapy drapieżnika.
- ↑ Renifery.