Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/201

Ta strona została przepisana.

Zapuszczając się do boru po drzewo dla pieców, widzieli nowe dziwy.
Soból, który, niby szwaczka sprawna, nizał trop swój na śniegu głębokim, syczał i prychał, wlazłszy na drzewo, gdzie wśród białym puchem i szronem okrytych konarów czernił się futrem drogocennem; śmigały niebieskie popielice i gronostaje białe, znacząc się czarnemi ogonkami, brnęła drapieżna rosomacha, zdobyczy szukająca; zamarły, niby duża narość drewna, ryś czyhał na jelenie lub na głuszce nieostrożne; zwinna, bura kuna skradała się do stadka gilów napuszonych, w gęstych haszczach przed wrogiem się chroniących.
Nie kwiliła tu kania, ani jastrząb, nie ryczał żaden zwierz. W mroku nieprzerwanej nocy milczenie panowało władne, głuche, groźne.
Z pod pni zwalonych drzew unosiły się i marzły obłoki pary lotnej. To w barłogu ciepłym łapę ssał zapamiętale na zimę całą uśpiony niedźwiedź bury.
Zrzadka spotykali łowców; odziani w skóry ciepłe w mroku i zadymce śnieżnej, niby widma chybkie, majaczyli, na lekkich nartach sunąc, myśliwcy północy mroźnej.
Na niebie, od nadmorskiej strony, skąd wicher groźny dął, coraz to częściej nieznane wytryskały ognie. Gdzieś daleko, coś płonęło z siłą wielką, a koła świetlne, czerwone, żółte i zielone słupy strzelały hen, do góry, aż pod obłoki najwyższe, przygasały i buchały jasnością tajemniczą, ludzi i zwierzęta napawając strachem.
Ostjaczki — czarne i ponure wiedźmy — szeptały o tym ogniu opowieści dziwne. Mówiły, że na szczyt nieznanej góry mkną dusze zmarłych na sąd wielkiego Boga, a które, za prawość, Bóg pochwali, odlatują w otchłań niebios.