Osądzone i odtrącone zaś dusze biegną w krainę północnych biesów i z nimi razem wirują w tanach rozpętanych, tworząc wicher mroźny, wyjącą „purgę“[1] i noc otchłanną.
Drżeli lisowczycy, słuchając opowieści staruch ostjackich, szeptali słowa modlitw zapomnianych i wyglądali wiosny.
A wiosna wciąż nie nadchodziła, ociągała się, kryła za zasłoną zamieci nieustającej.
Północne biesy odpędzały ją od rubieży swojej włości.
— Nie prędzej ona nadejdzie, niźli się goła splecie![2] — mruczał Bela, który znał Hyberborejów kraj.[3] — Ciemno jak, w beczce na dnie! Tak aż do wiosny potrwa!...
Upadali na duchu obcy tej ziemi ludzie, stęsknieni do słońca, do ciepłych powiewów, do zielonych gór i stepów, do wartkich nurtów rzek. Choroby różne trapiły wojowników. Ludziom gniły dziąsła, wypadały zęby, krwią ten i ów pluł bez przerwy, puchły nogi, ręce, boleści przeszywały umęczone ciała. Coraz częściej z domów wynoszono umarłych i zakopywano ich w śniegu. Po chwili zbiegały się wilki, wyły ponuro na stypę, warcząc, gryząc się wściekle, odgrzebywały i pożerały nieboszczyków.
— Dzień nasz — cały wiek nasz! — mówili mołojcy, smutnie kiwając głowami. — Oby ciepłe dnie nastały!
— Poczekasz, aż rak świśnie! — mruczeli inni. — Tu nam skonanie i mogiła!
— Głupiś, jako czop! — śmiał się wesoły zawsze Węgrzyn. — Wszystko ku końcowi idzie. Ale, co wam gadać?! Rozumu w was właśnie, juk u komara sadła!