Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/207

Ta strona została przepisana.

— Pytaj — zgodził się, ponuro patrząc mu w oczy, junak, — ale pomnij, że potem ja ciebie jeszcze raz popytam po swojemu.
Gdy Azymowi po kałmucku słowa wodza powtórzono, stał się szary ze strachu i wargi mu latać zaczęły.
— Bohadyr! Bohadyr!... — powtarzał.
Poszli jednak do boga.
Była to ogromna baba[1], w boki rozparta, o powiekach opadłych, w kucki siedząca. Miała usta otwarte, w które wylękły Azym złoty piasek jął sypać i pytać o radę.
Głosem ludzkim ryczała baba kamienna, a, widać, po myśli Azyma gadała, bo oczy mu się skrzyły i radość biła z ciemnego oblicza.
— Bóg nie chce wojny! — wołał.
Nic nie odrzekł Lis, ino skinął na dziesiętnika Starościaka, Mazura sprytnego, i rozkazał:
— Wleź-no migiem na owego bałwana i zajrzyj mu w gębę, a co zaś ujrzysz, powiesz!
Jak żbik wdrapał się dziarski chłopak po podwiniętych kolanach, dłoniach, złożonych na grubym brzuchu, i po piersi, aż w otwarte usta idoła śmiele zajrzał.
— Hej tam! — krzyknął z wielką uciechą. — Siedzi w brzuchu dwóch drabów i w trąby wykrzykuje!
— Złaź! — zawołał rycerz, a gdy Starościak stanął na ziemi, grzmiącym głosem rozkazał:

— Lisowczyki! Straceńcami jesteśmy i śmierci w oczy z drwinkami patrzymy. Hej! chłopcy! Obalić tę babę niecną i do flaków jej zajrzeć! Co znajdziecie — to wasze!

  1. O tej „babie“ w swej mowie do cesarza wspomniał Jarosz Kleczkowski. Należy myśleć, że był to posąg Buddy, przez lamaitów-Kałmuków nad Toboł zaniesiony.