Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/21

Ta strona została przepisana.

do posługi wojennej? — zapytał pan Stanisław Wańkowicz.
— Niechby i tak było, aby to na zdrowie Ojczyźnie wypadło! — zakrzyknął pan Kleczkowski. — Nasza rzecz żołnierska — słuchać, nie rozmyślać, bośmy nie kauzyperdy, ino rycerze! Takie to są nasze rationes causae! No! cóż powiecie, waszmościowie?
— Jeśli takie, to Lisowie z Inflant ruszą, a z nimi Ossendowscy, Lisem się pieczętujący, a siedzący w Homelmujżach, Pokuninie, Mzurach i Lisowie, razem będzie pięćset koni! — zawołał siwy pan Ksawery a tak zwyczajnie, jak gdyby komuś korzec żyta odmierzył.
— To i Haraburdowie z wami w sto koni wyjdą, ot co! — dorzucił pan Jur i wąsy nadół podciągnął z całej siły.
Młodzież, stojąca dokoła nich, szablami błysnęła i krzyknęła:
— Idziemy do Lisowskiego, idziemy, jak jeden mąż!
— Ho! ho! — huczał pan Jarosz, mocno uradowany.
— Idziemy! Idziemy! — rozlegały się z tłumu coraz nowe i liczniejsze głosy.
— Ho! ho! — już ryczał pułkownik, aż w uszach dudniło, niby od wielkiego dzwonu farnego.
— Ależ ma owy kawaler paszczękę, że jej sto psów nie przeszczeka! — mruknął do Tyszkiewicza wielki kanclerz litewski.
Pan Kleczkowski tymczasem uciszył tłum i krzyknął:

— Nie masz u nas w wojsku ani bene nati,[1] ani ludzi stanu podłego. Jeśli odwagę nosi w sercu i dla śmierci pogardę — to brat nam i towarzysz! Pomnijcie o tem!

  1. Dobrze urodzeni, szlachta.