Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/22

Ta strona została przepisana.

Wtedy zerwała się, rozpętała istna burza. Setki, tysiące gardzieli krzyczało, ryczało:
— Idę ja też z wami! Do Lisowskiego znaku wstępuję! Pod chorągwie Lisowskiego! Chcę być straceńcem! Raz kozie śmierć, ale zato pohulam! Prowadź! Prowadź! Vivat Lisowski! Vivat pułkownik Kleczkowski! Aha! Posmutniały pany, nie w smak królewiętom, że każdy, kto śmiały, panom równy, a, może, lepszy! Vivat Lisowski, rycerz i wódz przesławny! Idziemy! Idziemy!
Dwa tysiące szabel uprowadził tegoż wieczora pułkownik Jarosz Kleczkowski z Wilna, do którego zjechali się panowie z Litwy, Białej Rusi, Inflant i ściągnęło, zbiegło się zewsząd pospólstwo mieszczańskie i wiejskie oraz zawalidrogi, infamisy, wichrzyciele, podżegacze, łotrzykowie, ścigani przez sądy, i gorące głowy, ogarnięte płomieniem walecznego serca, żądnego uciech bojowych i sławy.
Prowadził tę hałastrę niesforną bez taborów, spiży i obroków wprost na Smoleńsk, pędząc, jak szalony. Zdawało się, że kuligiem jadą, lub na gody weselne. Szli tymczasem na wiekopomne dzieło, sławne nie dla Ojczyzny, lecz dla męstwa Polaków, bo imię polskie, chorągwie i blask swego oręża w nieznane dotąd mieli zanieść krainy, wszystkie ludy odwagą i porywem w podziw i zachwyt wprowadzić.
Śpieszył się buńczuczny pułkownik Jarosz Kleczkowski bardzo. Od swego wodza i przyjaciela, pana Aleksandra Lisowskiego, wiedział, że król po zdobyciu Smoleńska miał na Moskwę pociągnąć, aby dwa potężne trony mocno i wieczyście połączyć.
To też, aczkolwiek znaczne prowadził zastępy ludzi zbrojnych i to takich, którzy w nieszczęśliwym rokoszu