z swoimi ludźmi, żegnani przyjaźnie, opuścili gród Stroganowych.
Wjechawszy na wysoką przełęcz, skąd obszerny roztaczał się widok, zatrzymał konia młody rycerz.
Jak okiem sięgnąć, biegły na północ i południe do zielonych fal podobne, wężowe łańcuchy gór. I tu, i ówdzie podnosiły się nad borami słupy dymów. Były to osiedla, ostrogi, grody całe, pobudowane na ziemi, rękami lisowczyków zdobytej; kopano tam i dłubano piasek i skały, wymywano z nich złoto, przetapiano na żelazo, srebro, ołów, które miały po całej ziemi, jak długa i szeroka, rozpłynąć się, ku pożytkowi wszystkich ludzi.
Myślą leciał rycerz dalej, aż hen! gdzie niebieskie tumany przysłoniły dal, a gdzie widział wężowy ślad swoich pochodów szalonych, bitew krwawych, niezliczonych; zgliszcz koczowisk różnorodnych plemion, kości poległych, zwęglone resztki obozowisk.
Słyszał głos promiennej, groźnej sławy, przebiegającej ziemie nigdy niewidziane, i gromem imię polskie zwiastującej. Była to sława ponura, krwią i ogniem swój pęd znacząca, lecz nigdy niesłychana, zdumiewająca, przez żaden inny naród nie zdobyta.
Ujrzał Marcin Lis szkarłatną zorzę, okrywającą niebo, góry, korony drzew — zorzę łagodną, pieszczoty pełną i piękną. Nagły spokój zawitał wtedy do duszy junaka, a radość bujna, pełna dumy rozświetliła twarz.
— Przysiągłem, że dokonam i — uczyniłem! — rzekł głośno, bo ujrzał w tej chwili pożegnania z krainą męki bohaterstwa, szalonego porywu i jadu zwątpienia surowe oblicze hetmana Lisowskiego i wesołą, beztroską twarz pułkownika Jarosza Kleczkowskiego.
Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/222
Ta strona została przepisana.