Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/227

Ta strona została przepisana.

Zbójniki Piechonki i ludzie Lisa otoczyli walczących kołem zwartem, lecz Starościak szepnął coś do ucha temu i owemu z lisowczyków, a ci rozstawili się pomiędzy drużynnikami Piechonki, jak gdyby lepiej widzieć chcieli toczącą się walkę.
Marcin Lis odbił cios. Watażka przyciął jeszcze raz i znowu szabla jego trafiła na niewzruszoną przegrodę. Junak ani drgnął. Stał z wyciągniętym brzeszczotem i w oczy zbójeckiemu hersztowi patrzył.
Nareszcie rzekł spokojnie, lecz groźnie:
— Toś ty taką sztuką mógł pułkownika Ramulta pokonać? Nie wierzę! Łżesz, jak pies. Tożto lada chłystek polski takiego szermierza przy drugiem złożeniu zetnie. Aż mię wstyd bierze, że babram szablę, z takim capem się zadając. Tfu!
— Oj, bratcy! Ja jemu pokażę, jak ja toho Ramulta położyw! — ryknął Piechonka i nagle, pochyliwszy się do ziemi, szablę rzucił, do piersi rycerza skoczył i nożem błysnął.
Junak serpentynę na rzemyk puścił, a sam o krok odstąpił. Watażka, jak długi, runął na ziemię, a Lis nogą dłoń zbrojną nadepnął i, za kark Piechonkę ucapiwszy jedną ręką, drugą nóż mu wyrwał.
— Teraz pogadamy! — rzekł groźnie. — Gdyby cię złapali wojewodowie, na kole by ciebie połamali. Umknąłeś im, ale przyszła koza do woza. Ja ci kości połamię, strachu na baby!
Porwał Lis watażkę, przegiął, zdusił i odrzucił.
Chrzęsły kręgi grzbietu i padł Piechonka nieżywy.
Zbójniki żegnali się raz po raz i szeptali:
— Spasi Chryste, Hospodi pomiłuj! Czort nie chłop... Zaprawdę czort! Spasajteś, bratcy!