Gromadka bohaterskich włóczęgów dotarła wreszcie do ziemi polskiej. Ucałowali ją, niby stopy matki umiłowanej i, na kolanach stojąc tuż przy drodze, pod krzyżem, modlili się długo i żarliwie.
Marcin Lis nie powtarzał nauczonych słów modlitwy, lecz bił się w piersi i do Boga samego mowę zwracał:
— Boże, który widzisz dusze i serca człowiecze, wysłuchaj mnie i dopomóż! Oto błądziłem po obliczu ziemi, przez Ciebie stworzonej, straszne przebyłem potrzeby, krwi swojej i cudzej potoki całe wylałem, ogniem i mieczem nawiedziłem osiedla ludzkie. Czyniłem to z duszy czystej, podług sumienia rycerskiego, o zdrowie i dobro ojczyzny troskając się nieustannie. Przyszła jednak godzina zwątpienia gorzkiego i ciężkiego, jak głaz skalny. Oto zawahała się w miotaniu dusza moja i rozum mój prostaczy na bezdrożu ostał się samotny, bezradny. Zapytałem, czy dobrej sławie służyłem, czy owe szlaki mordu i zniszczenia są drogami, do dobra Rzeczypospolitej; czy owe łuny, pobojowiska i kurhany mogilne są miłe Tobie, Bogu naszemu? Nikt mi odpowiedzi nie dał, nikt nie nauczył, nie doradził! Skamieniała myśl trwożna, miotało się sumienie! Wyszła męka wielka i jadowita tęsknota. W pokorze przebyłem mękę, przeżyłem tęsknicę, bom zrozumiał,
Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/229
Ta strona została przepisana.
Rozdział XIII.
POD STRZECHĄ RODZINNĄ.