Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/229

Ta strona została przepisana.
Rozdział XIII.
POD STRZECHĄ RODZINNĄ.

Gromadka bohaterskich włóczęgów dotarła wreszcie do ziemi polskiej. Ucałowali ją, niby stopy matki umiłowanej i, na kolanach stojąc tuż przy drodze, pod krzyżem, modlili się długo i żarliwie.
Marcin Lis nie powtarzał nauczonych słów modlitwy, lecz bił się w piersi i do Boga samego mowę zwracał:
— Boże, który widzisz dusze i serca człowiecze, wysłuchaj mnie i dopomóż! Oto błądziłem po obliczu ziemi, przez Ciebie stworzonej, straszne przebyłem potrzeby, krwi swojej i cudzej potoki całe wylałem, ogniem i mieczem nawiedziłem osiedla ludzkie. Czyniłem to z duszy czystej, podług sumienia rycerskiego, o zdrowie i dobro ojczyzny troskając się nieustannie. Przyszła jednak godzina zwątpienia gorzkiego i ciężkiego, jak głaz skalny. Oto zawahała się w miotaniu dusza moja i rozum mój prostaczy na bezdrożu ostał się samotny, bezradny. Zapytałem, czy dobrej sławie służyłem, czy owe szlaki mordu i zniszczenia są drogami, do dobra Rzeczypospolitej; czy owe łuny, pobojowiska i kurhany mogilne są miłe Tobie, Bogu naszemu? Nikt mi odpowiedzi nie dał, nikt nie nauczył, nie doradził! Skamieniała myśl trwożna, miotało się sumienie! Wyszła męka wielka i jadowita tęsknota. W pokorze przebyłem mękę, przeżyłem tęsknicę, bom zrozumiał,