Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/233

Ta strona została przepisana.

Łzy nawinęły się junakowi na oczy, gdy zdaleka dojrzał przygarbioną postać łacinisty z konwiktu, ojca-jezuity, Aloizego Piętkiewicza, który go nieraz przez grzbiet kijem przejechał.
Wreszcie Starościak powrócił, wołając zdaleka:
— Rodziciele płaczą, dziadziuś stary śluzy roni, służba ryczy — powódź będzie, wasza dostojność, niczem lody na owej Obi przeklętej!
Spiął konia rycerz i pomknął niby do ataku, lisowskim zwyczajem. Wślad za nim pędzili ochoczo uczony Olmsgren i srogi wachmistrz Starościak.
Marcinek wpadł do sieni, w oczach mu zamigotały ognie, serce się ścisnęło, płomienie uderzyły na twarz. Ujrzał rodziców i dziada, dwie ciotki i stryja bez ręki, którą za Batorego w bitwie z gdańszczanami pod Tczewem stracił, kapelana domowego, tłumy służby dworskiej...
Nie ujrzał jednak tej, o której marzył i której się spodziewał.
Padł do nóg rodziców, dziada, stryja i ciotek, po ręach i kolanach całował i słowa miłości synowskiej szeptał. Witał służbę, a starym domownikom dłoń ściskał i w ramiona brał.
Padał grad pytań ze wszystkich stron, odrazu. Nie mógł nadążyć z odpowiedzią, nie słyszał nawet, co mówią, bo pytali wszyscy naraz głosami wzruszonemi przez łzy, lub śmiech szczęśliwy.
To widząc, siwy, jak gołąb dziadziuś, pan Ksawery Lis palcami strzepnął i huknął:
Dziurę chłopcu w głowie wygadacie! Puśćcie go! Najpierw modlitwa się należy po powrocie, aby był szczęśliwy! To już twoja sprawa, dobrodzieju!