chciał wpuścić do dworu na nocleg setni Jacka Dydyńskiego i koniom obroku wydać, powołując się na „summus ius“,[1] na co rudy, jak płonący snop słomy rżanej, pan Jacek odrzekł rezolutnie:
— Summus ius — summa iniuria.[2]
To wyrzekłszy, kazał wachmistrzom panka na kobiercu rozłożyć i batogów trzydzieści pięć wsypać sumiennie.
Pod Orszą znowu nie chciał przed rotmistrzem Nikodymem Jakuszewskim z drogi zboczyć pan Remigjan Brochocki, na co bitny lisowczyk kazał wywlec szlachcica z kolasy i młotkiem, wiszącym przy łęku siodła, w hardą głowę gruchnął.
Zresztą nic innego się nie przydarzyło i wkrótce oddział dał nura za rubieżę Rzeczypospolitej.
Nikt nie wiedział jednak, dlaczego tak spokojnie odbył się pochód Kleczkowskiego przez Litwę. Pan Jarosz znał ludzi, którzy orędziu Lisowskiego posłuch dawali, i umiał sobie radzić z nimi. Gdy pewien szlachetka zaciężny wdarł się przemocą do dworu, stojącego przy szlaku, a innych pięciu poszło za nim na rabunek, pułkownik schwytać ich kazał i tuż na bramie dla przykładu i postrachu obwiesił.
Patrząc na wisielców, rzekł do swej hałastry głosem tubalnym, a wesołym zarazem:
— W prawie jako byk stoi: Fur, latro, incendiarius, viarum depopulator et praedo ubique capiatur et deteneatur![3] Nie chcę więc, braciszkowie, aby wam kat w oczy świecił, wolę uczynić to sam, gdyż rękę mam lżejszą! Gwałty czynić będziecie, gdy wódz wam rozkaże, inaczej — wara, tacy synowie, oczajdusze, sobacze kichy!