Pan Karol Lis, aczkolwiek jechał szybko, nietylko nie dogonił syna, lecz nawet nigdzie śladów jego postojów nie znalazł.
Zagończyk, który potrafił drogę znaleźć od Witebska do ujścia straszliwej Obi, w rodzinnym kraju gnał na przełaj, szlakami nieuczęszczanemu, lecz krótszemi.
To też o dwa dni przed rodzicem przybył do Rawy, w zajeździe stanął, przyodział się i do domu starosty pana Andrzeja Czaplińskiego podążył.
Starosta, pan tuszy okazałej i pychy nadmiernej, przyjął go oschle i bez ceregieli spytał, poco do Rawy i domu jego zawitał.
Spochmurniał junak i głosem jak najpokorniejszym, chociaż krew się w nim burzyła, odpowiedział:
— Wielmożnemu panu, suponuję, córka jego, panna Krystyna, doniosła, iżem ją podwakroć z niewoli moskiewskiej skutecznie salwował i szczęśliwie, chwalić Najwyższego, do rodzicielskiego gniazda odesłał?
— Coś wspominała o tem Krzysia... — mruknął starosta, wydymając wargi i pusząc się, niczem cietrzew na tokowisku.
— Wspominała? — powtórzył Marcin Lis. — Tylko-li tyle wspominała o mnie panna starościanka?
Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/240
Ta strona została przepisana.
Rozdział XIV.
KRZYWDA.