Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/248

Ta strona została przepisana.

— Zgoda! — przerwał skargi szynkarza Bethlen. — Idź i prowadź! Abgemacht!
Żyd, kłaniając się, wybiegł z domu.
Po chwili wszedł wysoki, mroczny człowiek o wylękłych, biegających oczach.
— Nie bój się! — rzekł graf. — Jak się nazywasz
— Jakób Rysiński — szepnął infamis.
— Wiesz-li o tem, że za zgładzenie infamisa inny infamis-morderca do czci i klejnotu powróconym zostaje? — zapytał Bethlen.
— Nic nie wiem o tem, — wyszeptał.
— Zapłacę ci pięćdziesiąt dukatów, dam przedni pistolet, a ty dziś jeszcze ustrzelisz infamisa! — szepnął graf.
Długo wahał się Rysiński, drżał i bladł, lecz wkońcu wyjąkał:
— Zgadzam się, ino później wielmożny pan ukryje mnie?
— Ukryję tam, gdzie nikt ciebie nie znajdzie — uspokoił go Bethlen.
Długo naradzali się, później opatrywali pistolety, nabijali je i znowu szeptali, pochyleni do siebie.
Przed północą dopiero opuścił izbę grafa austrjackiego infamis — morderca najemny.
Stanął na progu i jeszcze raz zapytał:
— Marcin Lis, setnik wojska lisowskiego, infamis za swawolną konduitę w dobrach królewskich i kościelnych. Fur, latro incendiarius... deteneatur...
Graf skinął głową i szepnął:
— Idź! Idź!
Podczas, gdy nasłany przez grafa morderca podchodził do zajazdu, gdzie stał Marcin Lis ze Starościakiem, rycerz mówił do Mazura: