Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/251

Ta strona została przepisana.

układał i uspakajał wierny Mazur, któremu łzy ciurkiem z surowych oczu leciały.
Śmierć walczyła z życiem. Dusza nie chciała opuszczać potężnego ciała, które było, jak dąb młody, rozłożysty, korzeniami mocno w ziemię ojczystą wrosły.
Na trzeci dzień przed zajazd rawski z turkotem kół i trzaskaniem z bata zajechała kolasa pana Karola Lisa.
Popłakał się rodzic nad dogorywającym, jak się zdawało, synem, lecz po rozum do głowy sięgnął szybko, zdołał kilku cyrulików naraz i leczyć kazał, trzos mocno wypchany pokazawszy eskulapom, a jednocześnie pięścią przeogromną w ich stronę pogroziwszy.
Kopnęli się więc do zabiegów i rannego ani na krok nie odstępowali, zioła warząc, driakwie wszelkie i smarunki przyrządzając.
Pan Karol tymczasem wysłuchał relacji Starościaka i kazał z pod tapczana jeńca związanego, półuduszonego, a z głodu i strachu omdlałego, wyciągnąć, ocucić i przed sobą stawić.
Jak rozmawiał z nim pan Karol — niewiadomo. Mówiono później, że słyszano krzyki i huk, niby ktoś młotem w próżną beczkę walił, ale to nic pewnego.
Jednak, gdy jeńca znowu związano i w gębę czop z łachmanów wbito, aby nie krzyczał, pan Karol przyodział się, raz jeszcze pięścią pogroził cyrulikom i wyszedł na miasto, do domu pana starosty rawskiego kroki kierując.
Bawił pan Lis u starosty niedługo, lecz gdy wychodził z pałacu, sam pan Czapliński na ulicę go odprowadził i mówił głośno, że aż hajducy słyszeli:

— Ależ to psubrat, proszę waszmości! Tak mnie wypytywał o processus[1] zgładzenia infamisa, a mnie

  1. Proces.