Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/254

Ta strona została przepisana.

Służba na palcach chodziła; nikt głośniejszego słowa nie wyrzekł; kapelan codziennie nabożeństwo odprawiał.
Pan Karol, sędziwy pan Ksawery i bezręki pan Ignacy krążyli po domu, posępni i niemal zrozpaczeni. Po kilka razy dziennie mknęła kolasa po imć Ferdynanda Klotza, nader uczonego medyka, który samego kanclerza, Lwa Sapiehę od dychawicy, a starostę orszańskiego Aleksandra Sapiehę i wojewodzica witebskiego — Paca od ran leczył skutecznie.
Pędzili, co koń wyskoczy, pacholikowie do Rygi, skąd sprowadzono innych lekarzy znamienitych. — Niemców rodowitych, a uczonych mocno.
Zjeżdżali do domu Lisów medycy i radzili nad chorym Marcinem.
Już rok blisko minął od dnia, gdy zdradliwa kula najmity przeszyła pierś rycerza.
Długo nie goiła się rana, ropiła, krwią ociekała, a była, jako brama rozwarta, przez którą siła i życie z potężnego ciała uchodziły.
Nie czuł oddawna Marcin zatrutej strzały wogulskiej, ino na bliznę, po niej pozostałą, nieraz spoglądał z uśmiechem, wspominając o przygodach i bojach na dalekim, mroźnym Sybirze, gdzie, jak się od innych Lisów dowiedział, sam bez pomocy ostawion był.
Lecz, snadź, ręką polską wypuszczona kula jadowitsza była, bo oto nie goiła się rana i, jak rdza szlachetny bułat źre, tak toczyła ona junaka.
Wkońcu zagoiła się wszakże. Przyszły jednak potem inne, straszniejsze przypadłości...
Marcin Lis leżał bezwładny i nie mógł z łoża boleści się podnieść, bo nogi miał nieruchome, zimne, nie swoje.