Strona:F. A. Ossendowski - Lisowczycy.djvu/265

Ta strona została przepisana.

śliwości życia doczesnego, że za łaskę Twoją, Matko Przenajświętsza, szczęścia swego i radości zaniecham, dopóki nie danem mi będzie czynami dobremi ojczyźnie mojej pod Twoją obroną przebywającej wieczyście, przysługę znaczną okazać. Tak mi dopomóż Bóg!
Takiemi słowy modlili się młodzi gorliwie, gorąco, a szczerze.
Gdy powrócili do kwatery — dziwne blaski i wesołość dawno niewidziana biły z twarzy młodego rycerza. Patrząc na niego, w strachu dziwowali się rodzice, płakał jak bóbr wierny wachmistrz Starościak i tylko Krzysia radośnie i spokojnie się uśmiechała.
Wieczorem przyszedł ksiądz Lutomirski. Odesłał Wszystkich precz, zostawiwszy tylko Starościaka. Nacierali wonnem smarowidłem grzbiet chorego i nogi, pijawki stawiali dla odciągnięcia „martwej krwi“, a później driakwi kubek wypił Marcin i ziółka, w miękisz chlebny owinięte, łykał.
Mocne były leki arabskich medyków, bo rycerz przez trzy tygodnie to sił wezbranie czuł, to leżał, jak nieżywy, gotowy ducha wyzionąć.
Kanonik zaś ręce zacierał i mruczał:
Bene, bene! Idzie wszystko, jakoby z nut śpiewał!
Istotnie wszystko szło dobrze, bo już na wilję rycerz ze wszystkiemi razem przy stole siedział, opłatkiem się łamał, a po wieczerzy to kubek miodu tak zamaszyście wychylił, że pan Karol i kanonik Wojciech Lutomirski aż — w dłonie klasnęli i zakrzyknęli:
— A to ci, mosterdzieju, chwacki kawaler, — i do kufla, i do korda!
— To tylko z dobroci waszej wielebności taka ochota we mnie gra, — usprawiedliwiał się Marcin.