Rozpadła się na dwoje przerąbana głowa i luty szeik spadł z konia.
W trzy dni później znowu przypuścił Osman szturm do obozu polskiego. Narazie, pod Żwańcem zostali Tatarzy pobici przez obrońców zamku i uchodzili, przywitani strzałami, „jak psy — warem z kuchni”.
Znowu całą siłą zwaliła się potęga turecka i tatarska na lisowczyków, których krótkie rusznice nie niosły daleko, a szańce ich nie były należycie opatrzone. Ciężką więc mieli pracę i prosili o pomoc. Posłał im hetman Lubomirski piechotę Almadego i Bobowskiego, królewicz dodał dworską piechotę, pod Mikołajem Kochanowskim i swoich Szkotów przybocznych, srogich i milczących w najgorętszym znoju bitew.
Jednak ta pomoc nie mogła wstrzymać janczarów i spieszonej jazdy tureckiej, która już się wdzierała do obozu lisowczyków.
Wtedy zatrąbiono na ochotnika ze wszystkich chorągwi. Męstwo polskie i ofiarność obudziły się, jak za dawnych czasów największych wojowników. Tysiąc ochotnych towarzyszy popędziło przez wielki obóz, przez krzaki i doły ku zagrożonym szańcom[1], a na czele wszystkich z tętnieniem kopyt i okrzykiem bojowym: „wjechać w nich!” szła chorągiew pana Jerzego Rzeczyckiego.
Zeskoczyli towarzysze i czeladź pana starosty urzędowskiego z koni i zmieszali się z Turkami.
Prowadził janczarów młody, gorący Sefar-Aga. Nie krył się sam i rąbał lisowczyków, posiadając siłę nadludzkę.
Dopadł go Marcin Lis.
- ↑ I. Tretiak, Historja wojny Chocimskiej, 1621 r., str. 177.